poniedziałek, 3 marca 2014

dzieci 24 h na głowie -> w góry

"Niedziela, 23.02.2014

Wyruszyliśmy po lunchu w sobotę – ah, tak zaczął się mój „wolny” czas. Pogoda w Mediolanie była piękna, około 18 stopni i słoneczko, na niebie ani jednej chmurki. Laura pojechała więc dłuższą trasą przejeżdżającą nad jeziorami i przez małe, urokliwe miasteczka. Ta trasa trochę nas zdradziła, bo w pewnym momencie utknęliśmy na pół godziny, gdyż przed nami był wypadek motocyklowy. Szczęśliwie utknęliśmy w takim miejscu, z którego mieliśmy bardzo ładne widoczki.
Czym bardziej zbliżaliśmy się do Madesimo tym robiło się zimniej i wkrótce z 18 stopni zrobiło się 9, a potem jedynie 2. Zaczęliśmy wjeżdżać w górę i w górę, w moich uszach nieprzyjemnie odczuwałam zmianę ciśnienia, ale widoki zdecydowanie to wynagradzały. W miarę wjeżdżania w górę naszym oczom ukazywało się coraz więcej śniegu.
Mieszkanie w górach jest małe – dwa pokoje, malutka kuchnia i łazienka, a jak przyjechaliśmy to był tu także bratanek Laury z żoną i przyjacielem – o dziwo Polakiem, który robi doktorat w Mediolanie – z czego nie wiem. Kurcze, nawet zapomniałam jak miał na imię. Na szczęście w niedzielę wieczór pojechali do Mediolanu i my całe mieszkanie mieliśmy dla siebie.
W sobotę pojechaliśmy jajkiem do restauracji na kolację i to by było na tyle. Nie do końca się wyspałam, bo dzieci budziły się i chciały wody albo się czegoś przestraszyły. Masakra, współczuję Hostom jak tak mają dzień w dzień. No tak, tu muszę wyjaśnić – z racji dwóch pokoi jeden jest przeznaczony do użytku dziennego, a drugi do spania, tak więc śpimy wszyscy razem – jupiii. ;p W pokoju są dwa łóżka piętrowe i jedno małe, na którym śpi czterolatka.
Dzisiaj rano nie najlepiej się czułam, bo jestem trochę chora, a do tego ten zakłócany co chwilę sen – ah. Poszliśmy na dwór – Hostka z dziewczynkami na narty, a ja z Hostem (który przyjechał rano i pojechał wieczorem) i czterolatkiem pobawić się śniegiem. Zjeżdżałam z nim na sankach, a potem urządziliśmy sobie bitwę na śnieżki, którą z kretesem przegrałam z Hostem. Ehh, muszę poćwiczyć nad celnością! Na lunch zamówiłam sobie hamburgera z frytkami, na które czekałam tyle, że chyba obsługa dopiero po złożeniu zamówienia poszła zabić krowę i zebrać ziemniaki na pole.
Po lunchu Miki był zmęczony i chciał iść do domu, a Host musiał pomóc Hostce, więc byłam przez kilka godzin sama z młodym – wiwa dni wolne od pracy – w domu, w którym praktycznie nie ma zabawek. Udało mi się nauczyć go kilka nowych nazw zwierząt po angielsku. Jak je zapamięta to będzie sukces. Hości wrócili o 17.40, więc chciałam iść do kościoła. Ten w Medesimo jest jakimś wyjątkiem na skalę światową i msze w nim odbywają się o 17, a nie o 18... Tak więc wybrałam się na spacer i zrobiłam kilka zdjęć.
Zjedliśmy kolację, pomogłam przygotować dzieci do spania, a potem Hostka poszła wziąć prysznic, więc ja rzucałam okiem i uspokajałam dzieci. Jak już znalazłam (mojego) pluszowego psa dla Ari, pomogłam jej ułożyć kołdrę tak, żeby nie wystawały jej nogi to moje oglądanie „Harrego Pottera” kolejny raz zostało przerwane przez Mikiego.
M. zawołał mnie bardzo zmartwionym głosem:
„Kasiaaa”, pobiegłam czym prędzej -
„Co jest, Miki?”
„Ja nie chcę wychodzić na dwór”
„Ale jak to?”
„Nie chcę dzisiaj iść na dwór”
„Miki, idź spać, dzisiaj nie idziemy na dwór”
„A kiedy się obudzimy?”
„Nie wiem”
„Ja nie chcę wychodzić na dwór”
xd hahaha"














Takie notatki poczyniłam sobie w niedzielę. W poniedziałek Miki rzeczywiście nie chciał wyjść na dwór. Dziewczynki miały lekcje jazdy na nartach od 11 do 13, ale wcześniej trzeba było im pomóc się ubrać, zjeść śniadanie, iść po narty, zmienić buty. Potem Hostka szła na narty (Host został w Mediolanie), a ja byłam w tym czasie z Michele. Myślałam, że będziemy się świetnie bawić lepiąc bałwany, zamki ze śniegu, urządzać bitwy śnieżne i jeździć na sankach, ale rzeczywistość minęła się z moimi oczekiwaniami. Śniegu było pełno, ale zbity i bałwanów nijak z niego lepić się nie dało. Czterolatek okazał się największym leniem świata i zanim jeszcze dotarliśmy na górkę, z której mieliśmy zjeżdżać oznajmił mi, że jest zmęczony i chce wracać do domu. Jednak musieliśmy zostać, bo dwudziestominutowa droga do domu nie miała sensu jako że mieliśmy jeść razem lunch w mieście. Po trzech zjazdach sankami Mikiemu nie chciało się podchodzić kolejny raz pod górkę. Jednak jakoś przetrwaliśmy do lunchu. Po nim Hostka z dziewczynkami poszły pojeździć na nartach, a ja z Mikim do domu, gdzie nie za bardzo było co robić, gdyż prawie nie mają tam zabawek, dwie kolorowanki na krzyż, trzy książeczki i kilka pluszaków, a filmów za dużo oglądać dzieci nie mogą. Pod koniec dnia byłam załamana i nie wiedziałam jak przetrwam kolejne.

We wtorek nie było tak źle, chociaż Miki cały czas narzekał na to jaki nie jest zmęczony to poszliśmy zobaczyć zlodowaciały wodospad. W środę Mikiemu - niespodzianka - nic się nie chciało, ale poszliśmy na spacer, kupiliśmy chleb, a potem śliczne kapciuszki dla mojego bratanka. ;3








Wieczorem spadł świeży śnieg i następnego dnia warunki były idealne do robienia bałwanów - tak oto zrobiłam dwa - JA ZROBIŁAM, Miki w tym czasie tarzał się w śniegu. Przyznajcie, że ten wygląda jak Muminek: ;D


Później Hostka wzięła Mikiego na ręce i z nim zjechała dwa razy z małej górki na nartach. Tak mu się podobało, że postanowił spróbować. Złapałam okazję, sama też wypożyczyłam narty i pierwszą lekcję jazdy odbyliśmy razem, w piątek rano. Chyba na coś się przydały godziny oglądania Eurosportu z Mamą (tu pozdrowienia i buziaki dla Mamy :D), bo instruktor nie wierzył, że nigdy wcześniej nie jeździłam na nartach, Hostka, z resztą, jak zobaczyła jak jeżdżę też. Nie upadłam ani razu, po lekcji zjechałam jeszcze z 8 razy sama ze stoku. 





W sobotę wypożyczyłam narty na cały dzień, wykupiłam skipass i zjechałam z Hostką i dziewczynkami najpierw dwa razy stokiem dnia poprzedniego (dla początkujących), a potem poszłam z nimi na duży stok - uff. W nocy spadł świeży śnieg i było po prostu okropnie, tam było dużo bardziej stromo, miałam problemy ze skręcaniem. Jak pierwszy raz upadłam to już do końca zjazdu nie mogłam się pozbierać. Na samym dole byłam tak zmęczona, że przy każdym zakręcie się przewracałam. ;p Postanowiłam pozostać przy stoku dla początkujących, gdzie jazda sprawiała mi mniej kłopotu i dużo więcej przyjemności. :)

W niedzielę rano pozbieraliśmy manatki i wyruszyliśmy do domu -  w końcu! <3 Do mojego pokoiku, z moim łóżeczkiem, bez dzieci wołających w nocy o wodę lub jęczących z powodu zgubionego pluszaka czy tego, że im smoczek wypadł. ;D

Lunch zjedliśmy w bardzo ładnym miasteczku nad jeziorem, pośród gór. Oczywiście jedliśmy pizzę - ku mojej uciesze mieli tam pizzę z szynką i ananasem. <3 A na deser jedliśmy... Crema Catalana. :D Byłam w Katalonii przez 3 miesiące i nie miałam okazji spróbować tego deseru, a był mmm... pyszny! Niestety pochłonęłam go tak szybko, że nawet na myśl mi nie przyszło zrobić zdjęcie.





Ah, jeszcze dodam tylko, że w tym miasteczku w górach była akurat jakaś polska wycieczka i wychodząc na ulicę miałam wrażenie, że pojechaliśmy do Polski na te narty, haha. ;p

Ależ długo wyszło, jeżeli to czytasz to gratuluję wytrwałości. :)

1 komentarz:

  1. ale widoki !!!!! Super, że miałaś szansę trochę poszusować po stokach :)
    haha, z tym zmęczeniem dzieci to różnie bywa :P ja dziś słyszałam jakiż to mój chłopczyk jest zmęczony, że łóżka nie może pościelić i już widzę tę batalię po powrocie ze szkoły by to zrobił ehhh :P a podskakiwał jak sarenka do szkoły - właśnie tak był zmęczony.

    OdpowiedzUsuń