poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Czekoladowa Wielkanoc

Tak się stało, że w tym roku Wielkanoc wypadła w tym samym dniu co moje urodziny. Postanowiłam na ten dzień zostać we Włoszech. Pisząc to oglądam transmisję z Rzymu z kanonizacji Jana Pawła II, po włosku, we włoskiej telewizji iii rozumiem, bezcenne. :D Zastanawiałam się czy nie jechać do Rzymu na tę okoliczność, ale stwierdziłam, że to zdecydowanie nie najlepszy weekend na zwiedzanie stolicy Włoch ze względu na tłumy.


W Wielki Czwartek i Wielki Piątek cały dzień byłam z dziećmi. Nie ma to jak wolne od szkoły. O dziwo nawet to przeżyłam, a potem aż kolejny tydzień z nimi. I nawet nie było źle, odpowiednie nastawienie załatwia wszystko.

Ale od początku, dawno nie pisałam.

We wspomniany czwartek poszłam z dziećmi i ich ciocią (która bardzo działa mi na nerwy, chyba już o niej pisałam? jeszcze napiszę) do Muzeum Nauki i Techniki. Najpierw do "laboratorium baniek mydlanych", a później obejrzeć m.in. samoloty, statki, łódź podwodną, maszyny projektu Leonarda da Vinci, instrumenty, telefony i inne.

Na pewno było to bardziej interesujące niż tamte zajęcia o pudełkach. :D





Wieczorem przyszła babcia dzieci na kolację, jako że miało nas na święta nie być w Mediolanie. Zjedliśmy "tradycyjną" wielkanocną pizzę. Babcia przyniosła też olbrzymie, czekoladowe jajo dla dzieci. Mniam! ^^ Włosi mają bowiem tradycję, iż w Wielkanoc dają dzieciom czekoladowe jajka z niespodzianką. Na zdjęciu poniżej niespodzianka. (hahaha xD) Muszę przyznać, że tłuczenie wielkiego czekoladowego jaja to niezła zabawa. :D



Następnego dnia pogoda była brzydka i zostaliśmy w domu. Tym razem czekoladowe jajka przyniosła ciocia, która znowu była cały dzień w domu z nami. Ale te zabraliśmy ze sobą do Toskanii.

W sobotę wyruszyliśmy nad morze. <3

W niedzielę, Wielkanoc i moje urodziny zarazem, obudziłam się raniutko i o wschodzie Słońca pobiegłam brzegiem morza. Dobrze to brzmi, ale tak naprawdę było okropne, po plaży biega się beznadziejnie. Aczkolwiek było bardzo przyjemnie.

Potem poszliśmy nad morze, puszczaliśmy latawca, który się zerwał i poleciał do bajorka, w którym były żabki, niestety tak umiejscowiony, że niemożliwym było go wydostać.

Na obiad przygotowałam żurek. Polski żurek z torebki. :D To był mój drugi żurek w życiu i chyba wyszedł lepiej niż ten w Hiszpanii.

Po obiedzie był torcik, świeczki, które nie chciały się zgasić (dmuchałam, gasły, by po dwóch sekundach zaskwierczeć i znowu się zapalić, magiczne jakieś, haha ;p) i prezent - jakieś pachnidełko. Dzieci otworzyły czekoladowe jajka.

Resztę dnia spędziliśmy leniwie nad basenem, który był wspaniały, lecz zamknięty do 1.05. Jednak woda była, leżaki były, lody były. <3





















1 komentarz:

  1. Przy tym basenie siedziałaś pisząc do mnie? -_- wówczas było zazdro, teraz zadro, mega zazdro! musimy pogadać! Zdjęcia wspaniałe! Limoki, latawiec i torcik <3 ej! identyczne świeczki miałam w Hiszpanii... taki chińskie za euro :P
    ładną kuchnie mieliście w tym domku :)

    Pepcia

    OdpowiedzUsuń