czwartek, 20 marca 2014

one way ticket

Czasami zastanawiam się dlaczego nie wychodzę z innymi au pair częściej, a potem... wychodzę i już wiem.

W piątek byliśmy z rodzinką w kinie na filmie animowanym o psie, który adoptował dziecko, bardzo fajny był, śmieszny ale Michele dwa razy posikał się w majtki tego wieczoru i grrrrrr... szkoda gadać.
W sobotę poszłam na karate, gdzie dołączyła nowa dziewczyna i chłopak - dziewczyna uprawiała wcześniej kikboxing bodajże i znielubiłam ją, bo pokonała mnie w pierwszym zadaniu, jak ja nie lubię przegrywać! A chłopak to Hiszpan, 30 lat, i chyba powinnam napisać facet, a nie chłopak aczkolwiek wygląda całkiem młodo pomimo okropnej brody i wąsów. Jak ja nie lubię takiej starczej brody, brrr, aż mam ciary, okropność.
W każdym razie potem skojarzyłam, że pisał do mnie wcześniej na couchsurfing (bo to właśnie stamtąd dowiedziałam się o tych lekcjach) czy się z nim umówię, a ja go zlałam, bo.. 30 lat ;x Robi magistra albo doktora z muzyki w Mediolanie, komponuje, ale nie gra na żadnym instrumencie -.o jak to tak można? 

Wieczorem miałam iść z innymi au pair do baru, w którym miała być imprezka z okazji dnia św. Patryka, znaczy zielone piwo i tyle. Ale jedna dziewczyna z Holandii - Elena wpadła na "genialny" pomysł pójścia do piwiarni. Co prawda to bardzo fajne miejsce.. dla fanów piwa, a że ja za nim nie przepadam.. Już chciałam nie iść, ale stwierdziłam, że co mi tam, wypiję jedno piwo, nie będzie źle. Zgodnie z moim postanowieniem zaprzestania pustelniczego życia... ;p Znałam tam 3 osoby, a było chyba z 15, chłopak jednej z au pair, jeden Włoch, chłopak i kilka dziewczyn z Anglii, którzy są Mediolanie na Erasmusie ( i nie mam pojęcia jak się znaleźli na spotkaniu au pair, ale mniejsza) no i au pairki i nawet jeden au pairek. ;p

Wzięłam sobie piwo z sokiem truskawkowym, mając nadzieję, że będzie lepsze, ale smakowało dokładnie tak samo tyle, że miało czerwony kolor. -.- Zanim ja wymęczyłam to pół litra inni wypili po 2 albo i więcej, haha xd

Wyszliśmy z tej piwiarni i kilka dziewczyn szło do klubu, ale ja, taka Niemka i Włoch nie chcieliśmy i postanowiliśmy iść coś zjeść. W międzyczasie Stacie - taka Angielka pokłóciła się z Eleną o coś, nie zrozumiałam nic z wyjaśnień o co chodziło. W każdym razie Stacie dramatycznie odeszła w tłum (a w weekendowe wieczory na ulicach Mediolanu jest naprawdę tłoczno), Niemka ruszyła za nią, a ja poczekałam na tego Włocha - Giacomo.

Poszliśmy za nimi, ale nie mogliśmy ich znaleźć. <facepalm> Byłam co najmniej skonsternowana. Przełożyłam kartę włoską do polskiego telefonu wcześniej i nie miałam ich numerów... I tak zostaliśmy sami, Giacomo zaproponował pójście na bajgla, było wcześnie, co mi tam, poszliśmy.
 Zjedliśmy bajgle - czekoladowe i z żurawiną z dżemem. Zaproponował mi, że mnie odwiezie, ja na to, że mam autobus i nie ma problemu, no ale nalegał, więc przystałam na propozycję, jak się okazało zostawił samochód gdzieś indziej, więc najpierw czekaliśmy na autobus, podjechaliśmy 3 przystanki do samochodu, a potem jechał jakąś okrężną drogą, w efekcie byłam w domu jakąś godzinę później niż jakbym pojechała autobusem, no ale mniejsza ;p

Podczas tej podróży dowiedziałam się, że trenuje rugby, studiuje jakieś finanse czy coś z ekonomią, gra na pianinie, właśnie jest w trakcie czytania "Procesu" Kafki, a w ogóle to lubi czytać książki, np. Dostojewskiego ;O whaaat??
Wspominałam, że ma 190 cm wzrostu, ciemne oczy i włosy, no i jest wysportowany?

W każdym razie odprowadził mnie i wymieniliśmy się numerami.

Następnego dnia poszłam do kościoła, a potem stwierdziłam, że się przejdę i może pójdę na lody w centrum. Idę sobie spokojnie, ciesząc się pogodą - 23 stopnie i słońce, a tu słyszę "ciao" za plecami - zgadnij kto to? ten Hiszpan. ;p
Na nieszczęście szedł w tym samym kierunku co ja. Zrezygnowałam z lodów, bo stwierdziłam, że może jeszcze zechce się przyłączyć i zdecydowałam pojechać od razu do parku, na szczęście on jechał do domu, czyli w drugą stronę. W parku pouczyłam się trochę biologii i dostałam smsa od Giacomo czy nie chcę iść na spacer albo do kina.

Odpisałam mu czy może sprawdzić co teraz leci w kinie, napisał mi kilka tytułów po włosku, a że żadnego nie kojarzyłam o czym jest to wybrałam pierwszy z brzegu - "47 roninów" - najnudniejszy film, na którym byłam w kinie, był w 3D, ale bez żadnych super efektów, więc nawet to go nie uratowało. Wysypałam 1/4 popcornu na fotel - ups. ;p Potem poszliśmy na aperitivo, ale jedzenie w tym barze było paskudne. Dobrze, że nie byłam głodna. Ale za to mój drink był dobry - z wanilią i karmelem. ;3

 Wygląda na to, że moje 19. urodziny spędzę na plaży w Toskanii, gdyż właśnie tam wybieramy się z rodzinką na tydzień przerwy wielkanocnej. Postanowiłam nie wracać do Polski. Za to kupiłam już bilet w jedną stronę do Polski na 20. czerwca :)))

czwartek, 13 marca 2014

Dzień Kobiet

 Tak, wiem. To było prawie tydzień temu, ale jakoś nie mogłam się zebrać do napisania posta.

W piątek dzieci miały wolne (właściwie to nie wiem z jakiej okazji, bo karnawał?), w każdym razie byłam z nimi do lunchu. Przyszła też ich ciocia i poszliśmy do muzeum dla dzieci na fascynujące zajęcia o... pojemnikach. Tak, o pojemnikach. Były tam tuby do przechodzenia, jakieś graniastosłupy, pojemniki i sól, którą można było przesypywać oraz animatorzy, którzy z szalonym wręcz entuzjazmem opowiadali o pojemnikach. Jak dla mnie zdecydowanie nie było to warte swojej ceny i wyglądało dość biednie, ale to nie ja płaciłam, dzieci chyba w miarę się bawiły, a przy okazji tak naprawdę nie musiałam pracować, więc nie narzekam. ;p

W sobotę był Dzień Kobiet. Nie dostałam ani jednego tulipanka, chlip. Ale co tam, to jest nic, nadal przeżywam to, że w Tłusty Czwartek nie zjadłam ani jednego pączka.

W każdym razie dzień ten spędziłam nadzwyczaj aktywnie jak na mnie. Poszłam jak w każdą sobotę na lekcję karate. Dołączyła do nas jedna dziewczyna, która boi się uderzyć i zostać uderzona. Ćwiczyłam z nią w parze i przez to tym razem za bardzo się nie zmęczyłam, a następnego dnia nawet nie miałam zakwasów.

Po lekcji poszliśmy na lody i umówiliśmy na wyjście na drinka wieczorem.

Wróciłam do domu, wzięłam prysznic, zjadłam kolację i poszłam, mijając sprzedawców mimoz - bo te oto kwiatki dają Włosi kobietom w ten dzień. Po dwóch drinkach moi kompani (gdyż byłam tam z dwoma Włochami) zaczęli zwierzać się ze swoich uczuć, mówić o tym, jacy są wrażliwi i w efekcie poczułam się najbardziej męsko z całego towarzystwa, ale było sympatycznie.

Od tygodnia w Mediolanie zagościła wiosna i jest przepięknie - słoneczko i 17 stopni. <3 W niedzielę pogoda też była śliczna, więc udałam się do parku pouczyć biologii - ah, te przygotowania do matury... ;d Dobrze mi szło, gdy obok mnie grupka Włochów postanowiła pograć w piłkę, która zbyt często przelatywała mi nad głową. W końcu postanowiłam nie ryzykować dalej mojego życia i poszłam na spacer do wesołego miasteczka, które zostało rozstawione w parku. Kochaaaam wesołe miasteczka! Oczywiście nie pożałowałam sobie waty cukrowej. :D

W poniedziałek obudziłam się z katarem i bólem gardła, więc w tym tygodniu nic ciekawego się nie wydarzyło.

Nie mam o czym pisać, codzienność.

Muszę jednak przyznać, że czterolatek jest ostatnio podejrzanie grzeczny. Mam nadzieję, że mu tak zostanie jak najdłużej.

Kilka zdjęć:

 Karnawał, czyli dzieci zaśmiecają miasto kolorowym konfetti.
 Poland, Poland everywhere. Czyli reklamy zachęcające do przyjazdu do Polski w metrze.
 
 Co by tu narysować? Hmm może kreski w rzędzie, a potem je zmażę? I od nowa! Czyli zabawy czterolatka.

 Co by nie powiedzieć to budynek, w którym znajduje się to muzeum jest bardzo ładny, a przynajmniej na zewnątrz. ;p

 Wiosna pełną parą :D

 

poniedziałek, 3 marca 2014

dzieci 24 h na głowie -> w góry

"Niedziela, 23.02.2014

Wyruszyliśmy po lunchu w sobotę – ah, tak zaczął się mój „wolny” czas. Pogoda w Mediolanie była piękna, około 18 stopni i słoneczko, na niebie ani jednej chmurki. Laura pojechała więc dłuższą trasą przejeżdżającą nad jeziorami i przez małe, urokliwe miasteczka. Ta trasa trochę nas zdradziła, bo w pewnym momencie utknęliśmy na pół godziny, gdyż przed nami był wypadek motocyklowy. Szczęśliwie utknęliśmy w takim miejscu, z którego mieliśmy bardzo ładne widoczki.
Czym bardziej zbliżaliśmy się do Madesimo tym robiło się zimniej i wkrótce z 18 stopni zrobiło się 9, a potem jedynie 2. Zaczęliśmy wjeżdżać w górę i w górę, w moich uszach nieprzyjemnie odczuwałam zmianę ciśnienia, ale widoki zdecydowanie to wynagradzały. W miarę wjeżdżania w górę naszym oczom ukazywało się coraz więcej śniegu.
Mieszkanie w górach jest małe – dwa pokoje, malutka kuchnia i łazienka, a jak przyjechaliśmy to był tu także bratanek Laury z żoną i przyjacielem – o dziwo Polakiem, który robi doktorat w Mediolanie – z czego nie wiem. Kurcze, nawet zapomniałam jak miał na imię. Na szczęście w niedzielę wieczór pojechali do Mediolanu i my całe mieszkanie mieliśmy dla siebie.
W sobotę pojechaliśmy jajkiem do restauracji na kolację i to by było na tyle. Nie do końca się wyspałam, bo dzieci budziły się i chciały wody albo się czegoś przestraszyły. Masakra, współczuję Hostom jak tak mają dzień w dzień. No tak, tu muszę wyjaśnić – z racji dwóch pokoi jeden jest przeznaczony do użytku dziennego, a drugi do spania, tak więc śpimy wszyscy razem – jupiii. ;p W pokoju są dwa łóżka piętrowe i jedno małe, na którym śpi czterolatka.
Dzisiaj rano nie najlepiej się czułam, bo jestem trochę chora, a do tego ten zakłócany co chwilę sen – ah. Poszliśmy na dwór – Hostka z dziewczynkami na narty, a ja z Hostem (który przyjechał rano i pojechał wieczorem) i czterolatkiem pobawić się śniegiem. Zjeżdżałam z nim na sankach, a potem urządziliśmy sobie bitwę na śnieżki, którą z kretesem przegrałam z Hostem. Ehh, muszę poćwiczyć nad celnością! Na lunch zamówiłam sobie hamburgera z frytkami, na które czekałam tyle, że chyba obsługa dopiero po złożeniu zamówienia poszła zabić krowę i zebrać ziemniaki na pole.
Po lunchu Miki był zmęczony i chciał iść do domu, a Host musiał pomóc Hostce, więc byłam przez kilka godzin sama z młodym – wiwa dni wolne od pracy – w domu, w którym praktycznie nie ma zabawek. Udało mi się nauczyć go kilka nowych nazw zwierząt po angielsku. Jak je zapamięta to będzie sukces. Hości wrócili o 17.40, więc chciałam iść do kościoła. Ten w Medesimo jest jakimś wyjątkiem na skalę światową i msze w nim odbywają się o 17, a nie o 18... Tak więc wybrałam się na spacer i zrobiłam kilka zdjęć.
Zjedliśmy kolację, pomogłam przygotować dzieci do spania, a potem Hostka poszła wziąć prysznic, więc ja rzucałam okiem i uspokajałam dzieci. Jak już znalazłam (mojego) pluszowego psa dla Ari, pomogłam jej ułożyć kołdrę tak, żeby nie wystawały jej nogi to moje oglądanie „Harrego Pottera” kolejny raz zostało przerwane przez Mikiego.
M. zawołał mnie bardzo zmartwionym głosem:
„Kasiaaa”, pobiegłam czym prędzej -
„Co jest, Miki?”
„Ja nie chcę wychodzić na dwór”
„Ale jak to?”
„Nie chcę dzisiaj iść na dwór”
„Miki, idź spać, dzisiaj nie idziemy na dwór”
„A kiedy się obudzimy?”
„Nie wiem”
„Ja nie chcę wychodzić na dwór”
xd hahaha"














Takie notatki poczyniłam sobie w niedzielę. W poniedziałek Miki rzeczywiście nie chciał wyjść na dwór. Dziewczynki miały lekcje jazdy na nartach od 11 do 13, ale wcześniej trzeba było im pomóc się ubrać, zjeść śniadanie, iść po narty, zmienić buty. Potem Hostka szła na narty (Host został w Mediolanie), a ja byłam w tym czasie z Michele. Myślałam, że będziemy się świetnie bawić lepiąc bałwany, zamki ze śniegu, urządzać bitwy śnieżne i jeździć na sankach, ale rzeczywistość minęła się z moimi oczekiwaniami. Śniegu było pełno, ale zbity i bałwanów nijak z niego lepić się nie dało. Czterolatek okazał się największym leniem świata i zanim jeszcze dotarliśmy na górkę, z której mieliśmy zjeżdżać oznajmił mi, że jest zmęczony i chce wracać do domu. Jednak musieliśmy zostać, bo dwudziestominutowa droga do domu nie miała sensu jako że mieliśmy jeść razem lunch w mieście. Po trzech zjazdach sankami Mikiemu nie chciało się podchodzić kolejny raz pod górkę. Jednak jakoś przetrwaliśmy do lunchu. Po nim Hostka z dziewczynkami poszły pojeździć na nartach, a ja z Mikim do domu, gdzie nie za bardzo było co robić, gdyż prawie nie mają tam zabawek, dwie kolorowanki na krzyż, trzy książeczki i kilka pluszaków, a filmów za dużo oglądać dzieci nie mogą. Pod koniec dnia byłam załamana i nie wiedziałam jak przetrwam kolejne.

We wtorek nie było tak źle, chociaż Miki cały czas narzekał na to jaki nie jest zmęczony to poszliśmy zobaczyć zlodowaciały wodospad. W środę Mikiemu - niespodzianka - nic się nie chciało, ale poszliśmy na spacer, kupiliśmy chleb, a potem śliczne kapciuszki dla mojego bratanka. ;3








Wieczorem spadł świeży śnieg i następnego dnia warunki były idealne do robienia bałwanów - tak oto zrobiłam dwa - JA ZROBIŁAM, Miki w tym czasie tarzał się w śniegu. Przyznajcie, że ten wygląda jak Muminek: ;D


Później Hostka wzięła Mikiego na ręce i z nim zjechała dwa razy z małej górki na nartach. Tak mu się podobało, że postanowił spróbować. Złapałam okazję, sama też wypożyczyłam narty i pierwszą lekcję jazdy odbyliśmy razem, w piątek rano. Chyba na coś się przydały godziny oglądania Eurosportu z Mamą (tu pozdrowienia i buziaki dla Mamy :D), bo instruktor nie wierzył, że nigdy wcześniej nie jeździłam na nartach, Hostka, z resztą, jak zobaczyła jak jeżdżę też. Nie upadłam ani razu, po lekcji zjechałam jeszcze z 8 razy sama ze stoku. 





W sobotę wypożyczyłam narty na cały dzień, wykupiłam skipass i zjechałam z Hostką i dziewczynkami najpierw dwa razy stokiem dnia poprzedniego (dla początkujących), a potem poszłam z nimi na duży stok - uff. W nocy spadł świeży śnieg i było po prostu okropnie, tam było dużo bardziej stromo, miałam problemy ze skręcaniem. Jak pierwszy raz upadłam to już do końca zjazdu nie mogłam się pozbierać. Na samym dole byłam tak zmęczona, że przy każdym zakręcie się przewracałam. ;p Postanowiłam pozostać przy stoku dla początkujących, gdzie jazda sprawiała mi mniej kłopotu i dużo więcej przyjemności. :)

W niedzielę rano pozbieraliśmy manatki i wyruszyliśmy do domu -  w końcu! <3 Do mojego pokoiku, z moim łóżeczkiem, bez dzieci wołających w nocy o wodę lub jęczących z powodu zgubionego pluszaka czy tego, że im smoczek wypadł. ;D

Lunch zjedliśmy w bardzo ładnym miasteczku nad jeziorem, pośród gór. Oczywiście jedliśmy pizzę - ku mojej uciesze mieli tam pizzę z szynką i ananasem. <3 A na deser jedliśmy... Crema Catalana. :D Byłam w Katalonii przez 3 miesiące i nie miałam okazji spróbować tego deseru, a był mmm... pyszny! Niestety pochłonęłam go tak szybko, że nawet na myśl mi nie przyszło zrobić zdjęcie.





Ah, jeszcze dodam tylko, że w tym miasteczku w górach była akurat jakaś polska wycieczka i wychodząc na ulicę miałam wrażenie, że pojechaliśmy do Polski na te narty, haha. ;p

Ależ długo wyszło, jeżeli to czytasz to gratuluję wytrwałości. :)