W piątek, 11.10., wstałam o 6.30 (!!), zjadłam ciastko, wypiłam kawę i pojechałam metrem, by wsiąść w autobus, który dowiózł mnie na lotnisko, gdzie po odprawie - znowu biegałam w skarpetkach po lotnisku. Nawet uwieczniłam to na zdjęciu, ale może pojawi się ono w następnym poście. Love story znowu nie było. Usiadłam przy oknie, a obok mnie... siostra zakonna, która przez połowę drogi nachylała się przeze mnie do okienka i chciała, żebym jej robiła zdjęcia. ;p
Po 4 miesiącach i 10 dniach znowu wylądowałam w Polsce. Była godzina 13, a jeszcze czekała mnie trzygodzinna podróż samochodem do domu. Na szczęście samochodem <3 W Polsce powitała mnie mama, brat i bratowa. :))
Gdy nareszcie dotarłam do domu, gdzie była moja kochana siostrzyczka, razem wyruszyłyśmy na zbiórkę harcerską. Po niej spotkałam się z Karo i rozmawiaaaałyśmy, aż zamknęły nam się oczy.
W sobotę rano poszłam do fryzjera, który przez 1,5 godziny kręcił mi loki. Pojechałam spotkać się z innymi znajomymi i wróciłam do domu, by przebrać się i pojechać na ślub brata. Ślub był zacny, okraszony chórkiem, ale stwierdziłam, że na moim ślubie będzie grał zespół gospel, żeby było trochę weselej. ;p
Ślub, ślubem i przyszedł czas na wesele. Taniec, jedzenie, picie, taniec, jedzenie, picie - tak wytłumaczyłam mojej włoskiej rodzince jak to wygląda w Polsce. :D Było świetnie! Złapałam welon - i co mi po tym? Ale złapałam.
Niedziela była spokojna, ale siostrzyczka mnie opuściła i pojechała na jakieś studia, ja nie wiem.
We wtorek po dość spontanicznej decyzji pojechałam z Karo do Torunia do Olki na noc. Pełna lodówka, słodycze, cukier - jak myślę o studiach to wyobrażam sobie puste szafki, lodówka nawet nie ma po co działać, a gdzieś tam tylko chowa się opakowanie makaronu w szufladzie. Studenci widocznie lubią sobie wyolbrzymiać albo to kwestia tego, że to październik i dopiero początek.
W każdym razie baaardzo dobrze się bawiłyśmy. Zabrakło tylko czwartego muszkietera - Zu. :(
W piątek pojechałam do Kini- siostrzyczki, żeby spędzić z nią weekend, bo i tak wylatywałam w niedzielę z Gda. Tego samego dnia poszłyśmy na parapetówkę do Miszel. Studencka impreza, było super. :D
W sobotę maraton w kinie: "Grawitacja" w 3D (bez 3D byłoby nudnooo, ale Sandra Bullock jak zawsze świetna), "Klopsiki kontratakują" (słuszna uwaga jakiegoś dziecka na koniec "A co oni potem jedli?", w filmie ludzie zaprzyjaźniają się z żywym jedzeniem, a w kinach to jedzenie ogląda horrory - programy kulinarne -hm..) oraz "Labirynt" - ten film bardzo polecam, jak przypominam sobie kolejne sceny to ciary przechodzą mi po plecach.
W niedzielę kolejny film "Ambassada" - zdecydowanie polecam, ale z dużym dystansem, najlepiej nie myśleć w kategoriach realnych i historycznych, po prostu potraktować to jako film do pośmiania.
No i na lotnisko... Znowu przejście po lotnisku w skarpetkach, ale... nie tylko! Były takie foliowe skarpetki jak w szpitalu! :D Nie widziałam tego w Barcelonie ani Mediolanie, więc plus dla Gdańska. Pierwszy raz leciałam WizzAirem i to był mój najgorszy lot w jakim uczestniczyłam. Co prawda warunki pogodowe były złe, ale... stewardessy się nie uśmiechały, te w Ryanairze wydawały się bardziej kompetentne i pomocne. Były turbulencje i myślałam, że zaraz pękną mi bębenki od ciśnienia (pierwszy raz odczułam to tak silnie). Na szczęście wylądowaliśmy cało i nawet gładko.
Autobusem do Mediolanu i metrem do domu. Zobaczyłam, że mam 4 minuty do metra, więc poszłam 4 metry do autoomatu po wodę i co?? Musiałam czekać następne 15 minut. Lądowałam o 19.10, w domu byłam o 21.40.
Hości powitali mnie w drzwiach, dzieci się obudziły i radośnie mnie wyściskały.
W Polsce miałam mały kryzys - nie co do tego czy chcę wracać, wiedziałam, że chcę, taki ogólny dół. Jednak jak moje szkraby rzuciły mi się na szyję pomyślałam - "home sweet home". No a przynajmniej na następne 8 miesięcy. :)
poniedziałek, 21 października 2013
poniedziałek, 7 października 2013
Niewiele
Ostatnio niewiele się działo. Normalna codzienność, bez fajerwerków.
W sobotę byłam z rodzinką w kinie na prequelu "Potworów i Spółka", oczywiście film był po włosku, ale nie było mi ciężko zrozumieć sensu, może ominęło mnie kilka śmiesznych tekstów. Zawiodłam się na popcornie - zimny i gumiasty. :( Stęskniłam się za karmelowym popcornem, tutaj go nie mają, ani w Hiszpanii...
Wieczorem poszłam z innymi au pair do centrum na drinka.
Jutro zaczynam kurs włoskiego, a w piątek... w piątek jadę do Polski!! :D wooo hooo!
W sobotę byłam z rodzinką w kinie na prequelu "Potworów i Spółka", oczywiście film był po włosku, ale nie było mi ciężko zrozumieć sensu, może ominęło mnie kilka śmiesznych tekstów. Zawiodłam się na popcornie - zimny i gumiasty. :( Stęskniłam się za karmelowym popcornem, tutaj go nie mają, ani w Hiszpanii...
Wieczorem poszłam z innymi au pair do centrum na drinka.
Jutro zaczynam kurs włoskiego, a w piątek... w piątek jadę do Polski!! :D wooo hooo!
niedziela, 29 września 2013
nowości z Mediolanu
Mam duże zaległości w Waszych blogach, bo z internetem to jest loteria: połączy czy nie połączy? ;>
Dawno nie było nowości, więc...
Co u mnie?? Wiodę sobie życie w Mediolanie.
Spotykam się z innymi au pair, których w Mediolanie jest mnóstwo. Spotkałam dziewczyny z UK, USA, Irlandii, Holandii, Niemiec, Austrii, Nowej Zelandii, Kanady, Australii, a ze Szwecji nawet jednego chłopaka- au pair. :D
W Mediolanie nigdy nie jest ciemno, ulice nigdy nie są puste. :) A ładny jest zarówno w dzień i w nocy. Woda w fontannach jest czysta i nie śmierdzi, na ulicach co prawda nie brakuje obcokrajowców próbujących wcisnąć turystom i miejscowym jakichś badziewek, ale i tak uważam, że to miasto dużo przyjemniejsze niż Barcelona. A z dziwnostek to dla ludzi też są światła czerwone, pomarańczowe i zielone. Jestem do tego nieprzyzwyczajona i zawsze mnie ogarnia strach jak zielone nagle się zmienia, że mnie coś przejedzie.
Musiałam użyć ubezpieczenia Euro26 i jestem z niego bardzo zadowolona. :) W czwartek zadzwoniłam na numer podany na stronie, bo strasznie bolał mnie ząb, w piątek miałam wizytę, za którą z resztą nie musiałam wykładać pieniędzy tylko oni to między sobą załatwiali i tak zamiast 240 euro zapłaciłam 20 + 15 za przepisany antybiotyk i tabletki przeciwbólowe. Przygód nie brakowało, bo w dniu wizyty zorientowałam się, że przecież wypadałoby mieć przy sobie certyfikat ubezpieczenia. Siadłam do komputera - a tam wyskakuje mi jakiś komunikat. Spytałam sprzątaczki co to znaczy, a ona, że ta drukarka nie działa. ;o Panika, bo do wizyty miałam 1,5 godziny, nie znałam okolicy, a do dentysty musiałam dojechać spory kawałek metrem. Tak więc wybiegłam z domu na poszukiwanie jakiegoś punktu, gdzie mogłabym to wydrukować. W okolicy znam tylko kilka budynków, które nie są blokami mieszkalnymi i są to poczta, kościół, bar i szkoły moich dzieci. Tak więc udałam się na pocztę, bo wydało mi się to najbardziej logiczne, że tam mogliby takie usługi świadczyć. Wpadłam do budynku i pytałam w każdym okienku po kolei "Do you speak English?" (nawiasem mówiąc dopiero ostatnio dowiedziałam się, że English pisze się z wielkiej litery... gdzie ja to pominęłam? a z innej beczki znalazłam jakiś spis użytecznych zwrotów w języku polskim i obok "cześć", "dobranoc" znalazłam tam zdanie "Mój poduszkowiec jest pełen węgorzy" -.o) W trzecim okienku jakiś pan twierdził, że trochę mówi, więc zaczęłam tłumaczyć mu mój problem jednak nawet gesty nie pomogły i ostatecznie chciał dać mi czystą kartkę papieru. Zauważyłam, że taki facet się nam przygląda, więc zadaję mu to samo pytanie co wszystkim na początku. Odpowiedział, że tak, rozumie mój problem, ale nie wie, gdzie mogę to wydrukować. Wytłumaczył reszcie ludzi na poczcie po włosku o co mi chodzi i wpadli na pomysł, żeby spróbować w schronisku młodzieżowym niedaleko, bo tam na pewno mają komputer z drukarką. Ten facet powiedział, że mnie tam zaprowadzi jak załatwi swoje sprawy. Ok. Tik tak tik tak... Po 10 minutach tam poszliśmy i taaaak, wydrukowali mi to, pojechałam i już bez problemów trafiłam do dentysty, który na całe szczęście mówił po angielsku. Po wizycie zadzwoniła do mnie pani z ubezpieczenia, żeby zapytać czy nie chcieli ode mnie pieniędzy.
Wczoraj byliśmy na ślubie kolegi Hostki w okolicach Bergamo. Tzn. nie do końca byliśmy na ślubie, bo bliźniaki wyszły po 5 minutach, a sześciolatka po 10 i czekaliśmy na Hostkę na parkingu. Potem pojechaliśmy na lunch do takiej restauracji z super widokiem na Bergamo i okolice. Wzięłam pizzę, ale była z słona, a do tego wielka jak dla mnie. Ale za to na deser zjadłam pyyyszne tiramisu. ;3 mniami!
Później zwiedzaliśmy Bergamo - śliczne miasto. Śliczne! :) A sufit i ściany w kaplicy - piękne!
Na jednym z placyków występował facet, który prowadzi program na RaiYoyo - włoskim programie dla dzieci. Niewiele rozumiałam, ale nawet mi się podobało. Dla dzieci rozdawali balony - które jak zwykle spowodowały dużo płaczu pękaniem.
Do Mediolanu wróciliśmy później niż planowaliśmy, więc spóźniłam się na spotkanie z innymi au pair, ale na szczęście jakoś udało mi się je znaleźć. Jak zwykle zebrała się spora grupa - około 15 osób. :D Było super, ale nie ogarnęłam jeszcze nocnych autobusów, więc wolałam nie ryzykować i wróciłam o północy, niczym Kopciuszek.
To tyle... Trochę zdjęć:
Aaa, zapomniałam napisać... Tydzień temu byliśmy w pobliskim miasteczku na czymś co mogłabym nazwać "festiwal wypieków" - dużo chleba, pączki, szneki (dla ludzi niezorientowanych - sznek to słodka bułka, np. z białym serem, budyniem albo dżemikiem, albo po prostu z kruszonką), pizza i różne pyszności. :D A do tego samo miasteczko też bardzo ładne.
W ostatnich dniach byliśmy też w Ikei ;3 Zapas ołóweczków - jest. :D
Dawno nie było nowości, więc...
Co u mnie?? Wiodę sobie życie w Mediolanie.
Spotykam się z innymi au pair, których w Mediolanie jest mnóstwo. Spotkałam dziewczyny z UK, USA, Irlandii, Holandii, Niemiec, Austrii, Nowej Zelandii, Kanady, Australii, a ze Szwecji nawet jednego chłopaka- au pair. :D
W Mediolanie nigdy nie jest ciemno, ulice nigdy nie są puste. :) A ładny jest zarówno w dzień i w nocy. Woda w fontannach jest czysta i nie śmierdzi, na ulicach co prawda nie brakuje obcokrajowców próbujących wcisnąć turystom i miejscowym jakichś badziewek, ale i tak uważam, że to miasto dużo przyjemniejsze niż Barcelona. A z dziwnostek to dla ludzi też są światła czerwone, pomarańczowe i zielone. Jestem do tego nieprzyzwyczajona i zawsze mnie ogarnia strach jak zielone nagle się zmienia, że mnie coś przejedzie.
Musiałam użyć ubezpieczenia Euro26 i jestem z niego bardzo zadowolona. :) W czwartek zadzwoniłam na numer podany na stronie, bo strasznie bolał mnie ząb, w piątek miałam wizytę, za którą z resztą nie musiałam wykładać pieniędzy tylko oni to między sobą załatwiali i tak zamiast 240 euro zapłaciłam 20 + 15 za przepisany antybiotyk i tabletki przeciwbólowe. Przygód nie brakowało, bo w dniu wizyty zorientowałam się, że przecież wypadałoby mieć przy sobie certyfikat ubezpieczenia. Siadłam do komputera - a tam wyskakuje mi jakiś komunikat. Spytałam sprzątaczki co to znaczy, a ona, że ta drukarka nie działa. ;o Panika, bo do wizyty miałam 1,5 godziny, nie znałam okolicy, a do dentysty musiałam dojechać spory kawałek metrem. Tak więc wybiegłam z domu na poszukiwanie jakiegoś punktu, gdzie mogłabym to wydrukować. W okolicy znam tylko kilka budynków, które nie są blokami mieszkalnymi i są to poczta, kościół, bar i szkoły moich dzieci. Tak więc udałam się na pocztę, bo wydało mi się to najbardziej logiczne, że tam mogliby takie usługi świadczyć. Wpadłam do budynku i pytałam w każdym okienku po kolei "Do you speak English?" (nawiasem mówiąc dopiero ostatnio dowiedziałam się, że English pisze się z wielkiej litery... gdzie ja to pominęłam? a z innej beczki znalazłam jakiś spis użytecznych zwrotów w języku polskim i obok "cześć", "dobranoc" znalazłam tam zdanie "Mój poduszkowiec jest pełen węgorzy" -.o) W trzecim okienku jakiś pan twierdził, że trochę mówi, więc zaczęłam tłumaczyć mu mój problem jednak nawet gesty nie pomogły i ostatecznie chciał dać mi czystą kartkę papieru. Zauważyłam, że taki facet się nam przygląda, więc zadaję mu to samo pytanie co wszystkim na początku. Odpowiedział, że tak, rozumie mój problem, ale nie wie, gdzie mogę to wydrukować. Wytłumaczył reszcie ludzi na poczcie po włosku o co mi chodzi i wpadli na pomysł, żeby spróbować w schronisku młodzieżowym niedaleko, bo tam na pewno mają komputer z drukarką. Ten facet powiedział, że mnie tam zaprowadzi jak załatwi swoje sprawy. Ok. Tik tak tik tak... Po 10 minutach tam poszliśmy i taaaak, wydrukowali mi to, pojechałam i już bez problemów trafiłam do dentysty, który na całe szczęście mówił po angielsku. Po wizycie zadzwoniła do mnie pani z ubezpieczenia, żeby zapytać czy nie chcieli ode mnie pieniędzy.
Wczoraj byliśmy na ślubie kolegi Hostki w okolicach Bergamo. Tzn. nie do końca byliśmy na ślubie, bo bliźniaki wyszły po 5 minutach, a sześciolatka po 10 i czekaliśmy na Hostkę na parkingu. Potem pojechaliśmy na lunch do takiej restauracji z super widokiem na Bergamo i okolice. Wzięłam pizzę, ale była z słona, a do tego wielka jak dla mnie. Ale za to na deser zjadłam pyyyszne tiramisu. ;3 mniami!
Później zwiedzaliśmy Bergamo - śliczne miasto. Śliczne! :) A sufit i ściany w kaplicy - piękne!
Na jednym z placyków występował facet, który prowadzi program na RaiYoyo - włoskim programie dla dzieci. Niewiele rozumiałam, ale nawet mi się podobało. Dla dzieci rozdawali balony - które jak zwykle spowodowały dużo płaczu pękaniem.
Do Mediolanu wróciliśmy później niż planowaliśmy, więc spóźniłam się na spotkanie z innymi au pair, ale na szczęście jakoś udało mi się je znaleźć. Jak zwykle zebrała się spora grupa - około 15 osób. :D Było super, ale nie ogarnęłam jeszcze nocnych autobusów, więc wolałam nie ryzykować i wróciłam o północy, niczym Kopciuszek.
To tyle... Trochę zdjęć:
Aaa, zapomniałam napisać... Tydzień temu byliśmy w pobliskim miasteczku na czymś co mogłabym nazwać "festiwal wypieków" - dużo chleba, pączki, szneki (dla ludzi niezorientowanych - sznek to słodka bułka, np. z białym serem, budyniem albo dżemikiem, albo po prostu z kruszonką), pizza i różne pyszności. :D A do tego samo miasteczko też bardzo ładne.
W ostatnich dniach byliśmy też w Ikei ;3 Zapas ołóweczków - jest. :D
To już stare zdjęcie, ale nie wiem czy Wam mówiłam, że jestem bohaterem?? Uratowałam pływającego w basenie Hostów nietoperza. Inna sprawa, że następnego dnia Hostka wzięła tego nietoperza na szufelkę i wyrzuciła przez ogrodzenie...
Nie wiem jak to możliwe, ale nie mam zdjęcia mojego ulubionego miejsca w Mediolanie - dziwne, ale cóż, tak się zachwycałam, że aż zapomniałam zrobić zdjęcia. Innym razem.. :)
niedziela, 22 września 2013
z Hiszpanii do Włoch...
...czyli jestem już w Mediolanie - już od 1,5 tygodnia, ale nie miałam internetu na moim komputerku, więc nie mogłam opublikować posta, którego napisałam jakiś czas temu, oto on:
12.09.2013
Jestem w Mediolanie! :D
Ale od początku... W środę –
11.09. rano (zaraz po tym jak Julia i Carla przestały na mnie leżeć)
dopakowałam ostatnie rzeczy, w tym czasie Hostka kąpała
dziewczynki. W pewnym momencie przychodzi z dwulatką na rękach i
mówi, że mam iść po Hosta, bo chyba będą musieli jechać z nią
do szpitala – ja już się przeraziłam co się stało, ale okazało
się, że to tylko draśnięcie – rana cięta, wykonana przez
lecącą zabawkę (wyrzuconą przez pięciolatkę – a jakże...),
pomiędzy powieką a brwią. Ze szpitala dwulatka wróciła z
przeźroczystym plasterkiem, dzięki któremu rana szybciej się
zrośnie i nie zostawi po sobie śladów.
Po tej przygodzie zjedliśmy śniadanie
– pierwszy i ostatni raz zjadłam w Hiszpanii na śniadanie jajka z
kiełbaskami, a nie ciastka/ płatki/ chleb z dżemem. Dostałam od
nich czapkę i szalik jako prezent pożegnalny. Pojechaliśmy na lotnisko trochę wcześniej
niż to było konieczne, gdyż tego dnia Katalończycy tworzyli
ludzki łańcuch przechodzący przez całą Katalonię i zamykali
drogi. Odprawiłam bagaż, poszliśmy na kawę, a po pożegnaniu, w
czasie którego znowu uroniłam łzy (ja, tylko ja, ja nie wiem,
nieczuli ci Hiszpanie xp) poszłam na kontrolę bagażu podręcznego
i przeszłam przez bramkę. Ale... Nie tak szybko.
Pierwsze podejście do bramki –
zapomniałam wyjąć telefon z tylnej kieszeni spodni.
Drugie podejście – znowu piiik
piiik.
Po obszukaniu – na lotnisku potrafią
sprawić w 2 minuty, że czujesz się jak kryminalista – okazało
się, że to moje buty <facepalm – taka oczywistość> -
miałam trampki z metalowymi kółeczkami...
Jeżeli więc nie chcecie być
obszukiwani na lotnisku i pozbawić się szansy na wątpliwej
przyjemności spacer po lotnisku bez butów polecam baleriny, a do
tego spodnie z plastikowymi guzikami lub sukienkę/ spódniczkę i
brak paska ze sprzączką.
Gdy już spakowałam do walizki aparat
i laptop, do kieszeni komórkę i włożyłam buty udałam się do
sklepu, w którym nic nie kupiłam, bo mimo tego, że polubiłam
latanie to się denerwowałam (chyba bardziej samym wejściem do
samolotu niż lotem) i nie mogłam myśleć o jedzeniu czegokolwiek,
na alkoholach się nie znam, gazetek po hiszpańsku nie rozumiem, a
chińskie pamiątki z Barcelony były beznadziejne.
W końcu podali numer bramki lotu do
Mediolanu i poszłam. Dotarłam do kolejki jako jedna z pierwszych i
na szczęście szybko zorientowałam się, że stoję w kolejce dla
„speedy boarding”, więc ją zmieniłam. Jednak bardzo liczna
grupa została uświadomiona o złej kolejce dopiero przez obsługę.
Teraz wyobraźcie sobie – stanęłam
za Włochem, z którym nawiązaliśmy rozmowę o tym tłumie, który
stał w złej kolejce, całkiem miło nam się rozmawiało. Kiedy
nareszcie weszliśmy do samolotu usiadłam na moim miejscu 22B, a
Włoch siada na 22C.
-Seriously? Do you have seat number
22C?- powiedziałam, śmiejąc się.
-What do you think? That I'm cheating
to seat next to you?
Przez większość lotu rozmawialiśmy,
a jako że nikt nie zjawił się na miejsce po mojej drugiej stronie
usiadłam koło okna. ;3 Jupi! Było trochę chmur, ale większość
w pierwszej połowie drogi.
Powyższa historia jest prawdziwa,
aczkolwiek ten Włoch był koło pięćdziesiątki i opowiadał mi o
swoich córkach, z których jedna jest skautką i on kiedyś też był
skautem, więc romantyczne love story nie wchodzi w grę, ale 11.10. kolejny lot - do trzech razy sztuka, hmm?? :)
Na lotnisku, gdy już odebrałam moją
fioletową walizę (która nawiasem mówiąc ważyła dokładnie 20
kg, perfekcyjnie) spotkałam Hostkę, która przyjechała z dziećmi
– Arianną i Michele – bliźniaki, 3 latka, Bianca – 6 lat.
Dzieci to... małe dzikusy. Robią hałasu równego trzem
pięciolatkom jak ta moja hiszpańska. Poza tym jedno bije drugie,
trzecie zabiera coś temu pierwszego. Krzyk, ryk, płacz i śmiech.
Do tego żadne z nich nie rozumie, a już tym bardziej nie mówi po
angielsku. o.O
Jednak to takie słodkie małpki i potrafią być takie kochanee...
Byłam przekonana, że poprzednie au
pair rozmawiały z dziećmi po angielsku. Dobrze, że hości dobrze
mówią po angielsku i generalnie są przesympatyczni. :)
Wracając do akcji – przyjechaliśmy
do domu i po kilku minutach dołączył do nas Host. Na kolację
zjadłam moją pierwszą włoską pizzę we Włoszech.
Dzisiaj był pierwszy dzień Bianci w
szkole podstawowej. Na rozpoczęciu roku hości się wruszyli. Host
pojechał do pracy. Wypiłam z Hostką moje pierwsze włoskie
cappuchino we Włoszech. Bawiłam się z dziećmi na placu zabaw.
Po lunchu, na który był makaron z
sosem pomidorowym i mięsem pojechaliśmy do supermarketu – co było
totalnym błędem – jechanie wszyscy razem, bo dzieci nie spały po
południu i były nieznośne. Jednak ja nie chciałam zostawać z
bliźniakami sama, gdyż w ogóle ich nie rozumiem, a one nie
rozumieją mnie i musimy się do siebie bardziej przyzwyczaić.
O tym co mnie zaskoczyło:
-spłuczka w toalecie jest jak normalny
kran
-mają dziwne gniazdka, ale nie
przeszkadza to w poprawnym podłączeniu moich urządzeń
elektrycznych
-po lunchu jedzą sałatkę, nie przed,
jako przystawkę
Ciągle cisną mi się na usta nowe
rzeczy, o których chciałabym napisać, ale ta notka już i tak jest
długa.
W następnym poście opowiem jak minął mi dotychczasowy czas tutaj i dlaczego musiałam skorzystać z ubezpieczenia...
Pozdrowienia z Włoch!! :)
poniedziałek, 9 września 2013
Festa major de Vilafranca del Pedenes + inne
Męczę się samą myśl, że mam tyle do opisania. Znowu. Ale ostatnio całymi dniami nie było nas w domu, bo byliśmy.. no właśnie - w Vilafranca'e na dniach tego miasta. Tak, Hiszpanie wiedzą jak świętować "urodziny" swojego miasta, nie jest to jak w Polsce - jakiś koncert i tyle, o nie.. To dużo, dużo więcej.
W środę, dzień przed rozpoczęciem się festy major pojechaliśmy do babci dzieci na lunch z okazji jej urodzin. Najpierw dzieci wymyśliły genialną zabawę, gdzie ja byłam dzieckiem, pięciolatka moją mamą, a siedmiolatka ciocią i tak oto na zmianę spałam i byłam karana za uciekanie z sypialni. Pięciolatka strasznie mnie zdenerwowała, ale na szczęście w końcu nadszedł czas jedzenia. (Tak w ogóle to nie ma to jak wakacje od opieki nad nimi... -.-) Zjedliśmy obiad, potem dzieci oglądały film - "Buddy", który w polskiej wersji językowej widziałam jakieś dwa razy, więc nie było mi trudno zrozumieć co się dzieje. Potem zaczęły jeszcze raz i wtedy hości wyszli do jakiegoś sklepu, skąd nie wracali dopóki film o psie, który gra w piłkę nie przeleciał po raz trzeci. Wyjechaliśmy z domu o 11 i o 11 wróciliśmy.
Następnego dnia rano pojechaliśmy do Vilafranca'i, gdzie wszystko rozpoczęło się od gigantycznego huku petard, a później odbywała się "parada" z diabłami strzelającymi petardami i sztucznymi ogniami, smokiem, wielkim orłem, pożerającym gołębia (chociaż Hostka twierdzi, że pomaga mu dostarczyć wiadomość, a nie go zjada, ja wiem swoje...), różnymi grupami tańczącymi z różnymi przedmiotami, wielkie kukły, castellersi i falconsi. Było to bardzo ładne widowisko. Później zjedliśmy obiad u babci dzieci z rodzinką Hostki, zobaczyliśmy jeszcze trochę przedstawień (głównie to samo co rano) i pojechaliśmy do domu.
W piątek rano pojechaliśmy znów do Vilafranca'i.
To powyżej napisałam jakiś tydzień temu. Trudno mi uwierzyć, że tak długo nie opublikowałam postu...
Resztę festy major opiszę już krótko:
więcej tańców, smoków, orłów, petard, koncert piosenek Abby, pokaz świateł, castellersi, falconsi, lody.
W sobotę przyjechała do mnie Patrycja i dzień spędziłyśmy na feście, a potem została u mnie na noc. Oglądałyśmy "Intruza", aczkolwiek ja po godzinie zasnęłam. Rano po krótkim zwiedzaniu Sant Cugat Sesgarrigues i śniadaniu pojechałyśmy do Barcelony, by jak zwykle pochodzić bez celu po sklepach.
Następny tydzień spędziłam z dziećmi, a w sobotę znów spotkałam się z Patrycją. :D Było świetnie, jak zwykle naszemu spotkaniu towarzyszyło mnóstwo śmiechu. Patrycja miała wielkie plany do tego co zrobimy, ale się nie udało, gdyż po długim spacerze podziemnymi korytarzami metra nasze bilety odmówiły posłuszeństwa - nie wiedzieć czemu i z wielkich wojaży zrezygnowałyśmy.
Po wyjściu na powietrze moja dusza hazardzisty nie wytrzymała i nareszcie kupiłam sobie zdrapkę w jednej z licznych budek Hiszpańskiego "lotto", które nęciły mnie od przyjazdu. ;p I tak wydałam 1 euro i wygrałam 5, wzięłam kolejną zdrapkę i 4 euro, wygrałam 2 i zaspokojona przestałam kusić los. Patrycja zachęcona moim sukcesem kupiła tą samą zdrapkę i wygrała 2 euro. A no i odwiedziłyśmy rosyjski sklep, w którym mają polskie produkty. ;D
Później standardowo soczek na La Boqueria, tym razem mango i kiwi, niespecjalne połączenie.
Dzisiaj natomiast na deser było ciasto z kremem i szlaczkiem z czekolady na wierzchu, w które wbito sztuczne ognie. Mówię fajnie, fajnie - to pożegnanie? Po chwili zauważyłam, że szlaczek to napis "WILL MISS YOU"... No i się popłakałam. A jakże... Nie mogłam przestać. Dałam im też album, w którym zamieściłam 20 zdjęć, z których każdy składał się z kilku innych, a każde zdjęcie było z jednego miejsca, w którym byliśmy. Bardzo im się spodobał i wszyscy (przyjechali dziadkowie dzieci i siostra Hosta z mężem) po kolei je oglądali.
Za dwa dni lecę do Mediolanu! ;O łaaaa! Już zaczęłam pakowanie (albo dopiero)
Myślę, że najlepiej wszystko oddadzą zdjęcia:
nie mogę uwierzyć, że nie mam zdjęcia telewizora, w którym leciał "Buddy", ale wierzcie, że zrobiłam tak mnóstwo zdjęć szafy, testując różne opcje w aparacie.
Moje diabełki ;3
Kotek wujka Hostki. ^^ Ślicznotek. Pamiętacie jak winogronka były malutkie?? Patrzcie:
W środę, dzień przed rozpoczęciem się festy major pojechaliśmy do babci dzieci na lunch z okazji jej urodzin. Najpierw dzieci wymyśliły genialną zabawę, gdzie ja byłam dzieckiem, pięciolatka moją mamą, a siedmiolatka ciocią i tak oto na zmianę spałam i byłam karana za uciekanie z sypialni. Pięciolatka strasznie mnie zdenerwowała, ale na szczęście w końcu nadszedł czas jedzenia. (Tak w ogóle to nie ma to jak wakacje od opieki nad nimi... -.-) Zjedliśmy obiad, potem dzieci oglądały film - "Buddy", który w polskiej wersji językowej widziałam jakieś dwa razy, więc nie było mi trudno zrozumieć co się dzieje. Potem zaczęły jeszcze raz i wtedy hości wyszli do jakiegoś sklepu, skąd nie wracali dopóki film o psie, który gra w piłkę nie przeleciał po raz trzeci. Wyjechaliśmy z domu o 11 i o 11 wróciliśmy.
Następnego dnia rano pojechaliśmy do Vilafranca'i, gdzie wszystko rozpoczęło się od gigantycznego huku petard, a później odbywała się "parada" z diabłami strzelającymi petardami i sztucznymi ogniami, smokiem, wielkim orłem, pożerającym gołębia (chociaż Hostka twierdzi, że pomaga mu dostarczyć wiadomość, a nie go zjada, ja wiem swoje...), różnymi grupami tańczącymi z różnymi przedmiotami, wielkie kukły, castellersi i falconsi. Było to bardzo ładne widowisko. Później zjedliśmy obiad u babci dzieci z rodzinką Hostki, zobaczyliśmy jeszcze trochę przedstawień (głównie to samo co rano) i pojechaliśmy do domu.
W piątek rano pojechaliśmy znów do Vilafranca'i.
To powyżej napisałam jakiś tydzień temu. Trudno mi uwierzyć, że tak długo nie opublikowałam postu...
Resztę festy major opiszę już krótko:
więcej tańców, smoków, orłów, petard, koncert piosenek Abby, pokaz świateł, castellersi, falconsi, lody.
W sobotę przyjechała do mnie Patrycja i dzień spędziłyśmy na feście, a potem została u mnie na noc. Oglądałyśmy "Intruza", aczkolwiek ja po godzinie zasnęłam. Rano po krótkim zwiedzaniu Sant Cugat Sesgarrigues i śniadaniu pojechałyśmy do Barcelony, by jak zwykle pochodzić bez celu po sklepach.
Następny tydzień spędziłam z dziećmi, a w sobotę znów spotkałam się z Patrycją. :D Było świetnie, jak zwykle naszemu spotkaniu towarzyszyło mnóstwo śmiechu. Patrycja miała wielkie plany do tego co zrobimy, ale się nie udało, gdyż po długim spacerze podziemnymi korytarzami metra nasze bilety odmówiły posłuszeństwa - nie wiedzieć czemu i z wielkich wojaży zrezygnowałyśmy.
Po wyjściu na powietrze moja dusza hazardzisty nie wytrzymała i nareszcie kupiłam sobie zdrapkę w jednej z licznych budek Hiszpańskiego "lotto", które nęciły mnie od przyjazdu. ;p I tak wydałam 1 euro i wygrałam 5, wzięłam kolejną zdrapkę i 4 euro, wygrałam 2 i zaspokojona przestałam kusić los. Patrycja zachęcona moim sukcesem kupiła tą samą zdrapkę i wygrała 2 euro. A no i odwiedziłyśmy rosyjski sklep, w którym mają polskie produkty. ;D
Później standardowo soczek na La Boqueria, tym razem mango i kiwi, niespecjalne połączenie.
Dzisiaj natomiast na deser było ciasto z kremem i szlaczkiem z czekolady na wierzchu, w które wbito sztuczne ognie. Mówię fajnie, fajnie - to pożegnanie? Po chwili zauważyłam, że szlaczek to napis "WILL MISS YOU"... No i się popłakałam. A jakże... Nie mogłam przestać. Dałam im też album, w którym zamieściłam 20 zdjęć, z których każdy składał się z kilku innych, a każde zdjęcie było z jednego miejsca, w którym byliśmy. Bardzo im się spodobał i wszyscy (przyjechali dziadkowie dzieci i siostra Hosta z mężem) po kolei je oglądali.
Za dwa dni lecę do Mediolanu! ;O łaaaa! Już zaczęłam pakowanie (albo dopiero)
Myślę, że najlepiej wszystko oddadzą zdjęcia:
nie mogę uwierzyć, że nie mam zdjęcia telewizora, w którym leciał "Buddy", ale wierzcie, że zrobiłam tak mnóstwo zdjęć szafy, testując różne opcje w aparacie.
Moje diabełki ;3
Kotek wujka Hostki. ^^ Ślicznotek. Pamiętacie jak winogronka były malutkie?? Patrzcie:
Subskrybuj:
Posty (Atom)