poniedziałek, 21 października 2013

Polska

W piątek, 11.10., wstałam o 6.30 (!!), zjadłam ciastko, wypiłam kawę i pojechałam metrem, by wsiąść w autobus, który dowiózł mnie na lotnisko, gdzie po odprawie - znowu biegałam w skarpetkach po lotnisku. Nawet uwieczniłam to na zdjęciu, ale może pojawi się ono w następnym poście. Love story znowu nie było. Usiadłam przy oknie, a obok mnie... siostra zakonna, która przez połowę drogi nachylała się przeze mnie do okienka i chciała, żebym jej robiła zdjęcia. ;p

Po 4 miesiącach i 10 dniach znowu wylądowałam w Polsce. Była godzina 13, a jeszcze czekała mnie trzygodzinna podróż samochodem do domu. Na szczęście samochodem <3 W Polsce powitała mnie mama, brat i bratowa. :))

Gdy nareszcie dotarłam do domu, gdzie była moja kochana siostrzyczka, razem wyruszyłyśmy na zbiórkę harcerską. Po niej spotkałam się z Karo i rozmawiaaaałyśmy, aż zamknęły nam się oczy.

W sobotę rano poszłam do fryzjera, który przez 1,5 godziny kręcił mi loki. Pojechałam spotkać się z innymi znajomymi i wróciłam do domu, by przebrać się i pojechać na ślub brata. Ślub był zacny, okraszony chórkiem, ale stwierdziłam, że na moim ślubie będzie grał zespół gospel, żeby było trochę weselej. ;p

Ślub, ślubem i przyszedł czas na wesele. Taniec, jedzenie, picie, taniec, jedzenie, picie - tak wytłumaczyłam mojej włoskiej rodzince jak to wygląda w Polsce. :D Było świetnie! Złapałam welon - i co mi po tym? Ale złapałam.

Niedziela była spokojna, ale siostrzyczka mnie opuściła i pojechała na jakieś studia, ja nie wiem.

We wtorek po dość spontanicznej decyzji pojechałam z Karo do Torunia do Olki na noc. Pełna lodówka, słodycze, cukier - jak myślę o studiach to wyobrażam sobie puste szafki, lodówka nawet nie ma po co działać, a gdzieś tam tylko chowa się opakowanie makaronu w szufladzie. Studenci widocznie lubią sobie wyolbrzymiać albo to kwestia tego, że to październik i dopiero początek.

W każdym razie baaardzo dobrze się bawiłyśmy. Zabrakło tylko czwartego muszkietera - Zu. :(

W piątek pojechałam do Kini- siostrzyczki, żeby spędzić z nią weekend, bo i tak wylatywałam w niedzielę z Gda. Tego samego dnia poszłyśmy na parapetówkę do Miszel. Studencka impreza, było super. :D

W sobotę maraton w kinie: "Grawitacja" w 3D (bez 3D byłoby nudnooo, ale Sandra Bullock jak zawsze świetna), "Klopsiki kontratakują" (słuszna uwaga jakiegoś dziecka na koniec "A co oni potem jedli?", w filmie ludzie zaprzyjaźniają się z żywym jedzeniem, a w kinach to jedzenie ogląda horrory - programy kulinarne -hm..) oraz "Labirynt" - ten film bardzo polecam, jak przypominam sobie kolejne sceny to ciary przechodzą mi po plecach.

W niedzielę kolejny film "Ambassada" - zdecydowanie polecam, ale z dużym dystansem, najlepiej nie myśleć w kategoriach realnych i historycznych, po prostu potraktować to jako film do pośmiania.

No i na lotnisko... Znowu przejście po lotnisku w skarpetkach, ale... nie tylko! Były takie foliowe skarpetki jak w szpitalu! :D Nie widziałam tego w Barcelonie ani Mediolanie, więc plus dla Gdańska. Pierwszy raz leciałam WizzAirem i to był mój najgorszy lot w jakim uczestniczyłam. Co prawda warunki pogodowe były złe, ale... stewardessy się nie uśmiechały, te w Ryanairze wydawały się bardziej kompetentne i pomocne. Były turbulencje i myślałam, że zaraz pękną mi bębenki od ciśnienia (pierwszy raz odczułam to tak silnie). Na szczęście wylądowaliśmy cało i nawet gładko.

Autobusem do Mediolanu i metrem do domu. Zobaczyłam, że mam 4 minuty do metra, więc poszłam 4 metry do autoomatu po wodę i co?? Musiałam czekać następne 15 minut. Lądowałam o 19.10, w domu byłam o 21.40.

Hości powitali mnie w drzwiach, dzieci się obudziły i radośnie mnie wyściskały.

W Polsce miałam mały kryzys - nie co do tego czy chcę wracać, wiedziałam, że chcę, taki ogólny dół. Jednak jak moje szkraby rzuciły mi się na szyję pomyślałam - "home sweet home". No a przynajmniej na następne 8 miesięcy. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz